8 października europosłowie podejmą decyzję, która może na lata zmienić sposób oznaczania produktów roślinnych w Europie. Parlament Europejski rozważa wprowadzenie zakazu stosowania nazw takich jak „burger”, „kiełbasa” czy „stek” w odniesieniu do wyrobów niezawierających mięsa. Propozycja budzi emocje, ale coraz wyraźniej widać, że porządek w nazewnictwie jest potrzebny – choćby po to, by język handlu znów zaczął odzwierciedlać rzeczywistość.
Nazwa zobowiązuje
Komisja Europejska proponuje objęcie zakazem aż 29 określeń odnoszących się do mięsa – w tym słów takich jak „boczek”, „kurczak” czy „wołowina”. Parlament może pójść dalej, rozszerzając regulację o popularne terminy kojarzone z fast foodem. Zwolennicy zmian podkreślają, że określenia typu „burger” czy „kiełbasa” nie są neutralne – niosą ze sobą kulturowy i kulinarny sens, którego nie można dowolnie kopiować. Konsument ma prawo oczekiwać, że nazwa produktu będzie jasna, a jego skład nie pozostawi miejsca na interpretacje.
Wielu producentów roślinnych twierdzi, że takie zakazy utrudnią im komunikację. Jednak argument, że „wegański burger” ułatwia zrozumienie formy produktu, brzmi nieco wygodnie – bo jeśli nowa kategoria żywności rzeczywiście dojrzewa, to powinna potrafić stworzyć własny język. Zapożyczenia z mięsa tylko podtrzymują wrażenie, że alternatywa wciąż potrzebuje porównań, by zaistnieć.
„No Confusion” kontra porządek na półkach
Przeciwnicy zakazu zorganizowali kampanię „No Confusion”, którą poparło ponad 150 organizacji – od ekologicznych po prozwierzęce. Ich zdaniem konsumenci doskonale wiedzą, czym jest „roślinny stek” i nie wymagają dodatkowej ochrony. Rafael Pinto z European Vegetarian Union twierdzi, że ograniczenia „spowolnią przechodzenie Europy na zdrowszą, przyjaźniejszą klimatowi dietę”.
To jednak uproszczenie. Dbanie o język nie stoi w sprzeczności z rozwojem rynku roślinnego. W rzeczywistości może mu pomóc – bo jasne oznaczenia budują zaufanie, a zaufanie przekłada się na sprzedaż. Gdy granice pojęć się zacierają, komunikacja marketingowa przestaje być informacją, a staje się grą skojarzeń. To nie uczciwe wobec konsumentów, którzy mają prawo wiedzieć, co kładą na talerzu.
Język handlu a prawo do przejrzystości
Europejska Organizacja Konsumencka wskazuje, że 80% Europejczyków akceptuje użycie tradycyjnych nazw, o ile jasno oznaczono roślinne pochodzenie produktu. Ale właśnie w tym „o ile” kryje się problem. Oznaczenia bywają mało czytelne, a niektóre opakowania wręcz sugerują, że mamy do czynienia z mięsem. Wyrok Trybunału Sprawiedliwości UE z 2024 roku podkreślił, że obecne przepisy „wystarczająco chronią konsumentów” – lecz praktyka pokazuje, że granice interpretacji są coraz szersze.
Można więc uznać, że zakaz nazw mięsnych dla produktów roślinnych nie jest krokiem wstecz, lecz próbą uporządkowania języka, który przestał nadążać za zmianami rynkowymi. Jeśli coś jest z roślin, niech brzmi po roślinnemu. Nie po to, by ograniczać producentów, ale po to, by konsumenci nie musieli czytać między wierszami.